Czas objawia się barwniej poza bazą niż w jej środku, to pewne, gdyż poza słońcem odmierzają go inne sprawy i inne sprawy znaczą mijanie godzin. W tamtą sobotę, kiedy wciąż jeszcze tkwiliśmy z Bartkiem w Ghazni, szczęśliwie czas odmierzał nam poza bazą lot Orbitera – małego bezzałogowego samolotu rozpoznawczego – od wystartowania po efektowne lądowanie.
Tego dnia bowiem, niespodziewanym cudem, które zdarzają się tu rzadko, bo nikt ich wyraźnie nie formułuje, udało nam się zabrać z grupą rozpoznawczą Reptar i pojechać na rozpoznanie na zewnątrz. Po południu, w pełnym rynsztunku stawiliśmy się na linii, przywitali z dowódcą. Tym razem nie zapomniałam aparatu i mogglam zrobić zdjęcie fotoreporterowi:
– Lewy i Dziadzia to wasze cienie. Wychodzicie z wozu tylko wtedy, jak oni wam pozwolą – powitał nas dowódca.
Zapakowaliśmy się z Lewym i Dziadzią do Rosomaka – luksusowej pancernej puszki, z ekranami po obu bokach, które w czarno-białych, a przeważnie szarych kolorach pokazują świat zewnętrzny. Ruszyliśmy. Najpierw na ekranie widziałam tylko HESCO, HESCO, HESCO, czyli ogrodzenie bazy, potem niewyraźne, rozmyte przedmieścia Ghazni, z mieszkającą w większości biedotą.
Kamizelka wbijała mi się w udo, hełm swoim zwyczajem opadał na oczy, ale uśmiech, jaki miałam na twarzy, dla Bartka był jednoznaczny.
– Anitka szczęśliwa – powiedział.
Byłam szczęśliwa. Jak zawsze, kiedy opuszczałam bazę.
Jedziemy Highwayem, kilkanaście minut później zjeżdżamy z asfaltu, na rozległy płaski teren, który trudno nazwać polaną, bo jedyne, co na niej rośnie, to oszczędnie rozmieszczone na pustynnej ziemi kępki ostrych traw. Szybko się o tym przekonałam, kiedy klęcząc próbowałam zrobić zdjęcie – ostre, czepliwe kolce natychmiast przebiły materiał spodni i wbiły się w ciało. Wyciągałam je potem przez dwa dni.
Zatrzymujemy się. Pojazdy bojowe rozstawiają się po okręgu. Lewy i Dziadzia wychodzą z bronią gotową do strzału. Sprawdzają teren. My zostajemy w wozie.
– Można wychodzić. Tylko patrzcie pod nogi – pada komenda.
Jeszcze nie wiem, co to znaczy patrzeć pod nogi i na co zwracać uwagę, dowiem się tego na drugi dzień, wędrując kilka kilometrów z saperami, aż do Bramy Północnej, a nawet za nią. Na razie idę na z lekka miękkich nogach, trzymam się śladów Dziadzi.
Na tym rozległym terenie żołnierze wypuszczą orbitera – bezzałogowy samolot rozpoznawczy. Obok widzę kolorowy wielki namiot – miejsce zamieszkania pasterzy, przy nich stado owiec, kury i ciężarna oślica. Pasterze usmiechaja się do żołnierzy.
Orbiter wystartuje ze specjalnie rozłożonej wyrzutni. Rozpiętość skrzydeł wynosi 2,5 metra, długi jest na metr.
Rozpoznaje cele, współpracuje z artylerią, dokonuje rozpoznania obrazowego. Może latać 1,5 godziny – na tyle starcza bateria. Samolot na linach przesunie się i wyskoczy w powietrze, jak z katapulty.
– Samolot gotowy do lotu, czekamy na zgodę z wieży – słyszę. Wyląduje potem na spadochronie, który otworzy się na naszych oczach. Jest zgoda, jest start.
– Nie do końca jest to bezpieczna ziemia. Co i raz wiatr odsłoni jakiś moździerz. Stańcie za Rośkiem, bo tu z prawej strony zdarzają się strzały – upomina nas jeden z żołnierzy. Ale nawet stojąc za Rośkiem oddycham innym powietrzem, a nagrodą są widoki, jakie rozpościerają się wokół.- Przelecimy orbiterem jeszcze raz wokół, ciemno się robi, może zbierają się gdzieś zastępy talibów, może gdzieś tylko im białe turbnany wystają. Niech zrobi jeszcze kółko nad zgrupowaniem pojazdów – mówi dowódca obsługi.
Obraz z orbitera przekazywany jest do nagrywarki wideo, która potem jeszcze raz jest przeglądana, a każdy niepokojący szczegół (jak np. samotnie stojąca skryta ciężarówka) analizowany przez specjalistów. Wiatru nie ma, lądowanie powinno się udać idealnie, często wiatr porywa samolocik i wtedy trzeba gonić go Rośkiem. Jak jest duży wiatr, to jest wielki rozrzut, lądowanie nie jest tak precyzyjne.
Tym razem poszło gładko – samolocik wylądował kilkadziesiąt metrów od nas.
Już w ciemnościach dojechaliśmy do hotelu, gdzie 28 sierpnia działy się krwawe rzeczy. Tym razem hotel pogrążony w ciemnościach, spokojny. Z MRAP-a żołnierze wysyłają wiązkę silnego światła reflektora, obmywa ściany. Pusto.
– Tu można się spodziewać wszystkiego – mówi prowadzący nas żołnierz. Jest ciemno, nie wiem, czy to Dziadzia, czy Lewy, czy ktoś inny, mundury sprawiają, że wszyscy są do siebie podobni. – Tu niebezpiecznie jest wszędzie, w każdym miejscu i o każdej porze. Nieraz się już o tym przekonaliśmy – ciągnie wątek.
Znów szłam, stąpając jak najlżej, rozglądając się po bokach.
Pani Anitko, wkradł się tutaj mały błąd merytoryczny. Orbitrek to raczej sprzęt na siłowni, również tej w Ghazni. A ten samolocik to Orbiter! Nazwa podobna, ale zupełnie zmienia znaczenie. Pozdrawiam
Faktycznie, dzięki za zwrócenie uwagi. Niestety, to głupi word, w jakim piszę, sam mi poprawia, bo wie lepiej:) Zlośliwość rzeczy nieożywionych:)
„Głupi word” ?
Tak, najlepiej wszystko zwalić na worda…
Gratuluję profesjonalizmu.
Nie Reptar Anita, tylko RAPTOR 🙂